„Pisarz chce pisać i pisze”
- wywiad z Jakubem Winiarskim
 |
Fot. Mirosława Kowalczuk |
Panie Jakubie, bardzo cieszę
się, że zechciał pan poświęcić kilka chwil na rozmowę. Zacznę od tego, że gdy
wrzucimy pana nazwisko w wyszukiwarkę internetową, znajdziemy przy nim wiele
bardzo ciekawych określeń: poeta, prozaik, redaktor, krytyk literacki, no a
teraz jeszcze nauczyciel!. pana życie jest pełne literatury! Od czego i jak to
się wszystko zaczęło?
Od czytania. Banalnie. Dużo
czytałem, a potem coś tam zacząłem sobie skrobać i tak zostało.
Z którego z wymienionych wyżej
określeń jest pan najbardziej dumny? Które jest dla Pana teraz najważniejsze?
W ogóle nie interesują mnie te
etykietki.
A skąd pomysł, żeby uczyć
pisania? Czy uważa pan, że pisarz to zawód jak każdy inny i można go nauczyć?
Pisanie może być zawodem i na
rzemieślniczym poziomie można uczyć się pisarskiego warsztatu tak samo, jak
można uczyć się warsztatu muzyka czy malarza. Niestety, w Polsce pokutuje
pogląd, że pisać można tylko arcydzieła lub jest się grafomanem. To bzdura.
Obok nielicznych arcydzieł w literaturze światowej jest mnóstwo dobrej,
rzemieślniczo sprawnej literatury. Takiej literatury, którą można nauczyć się
pisać i której nikt nie musi się wstydzić. Co więcej, bestsellery to rzadko
arcydzieła. Bestsellery to najczęściej właśnie książki autorów, którzy są
świetnymi rzemieślnikami. Albo nawet nie świetnymi, ale mieli farta. Ale to
temat na inną rozmowę.
Całkiem niedawno na świat
wyszedł podręcznik „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller”, którego
jest pan autorem. Skąd wziął się pomysł na napisanie tej książki i jak
wyglądała praca nad nią?
Od jakichś dziesięciu lat
prowadzę warsztaty pisarskie. Od sześciu doskonalę własną metodykę nauczania.
Przyszedł czas na zebranie wiedzy. Po drodze trafiłem na teksty Jolanty
Rawskiej i zaprosiłem ją do projektu. Zgodziła się, okazała wspaniałą
współautorką i tak powstało „Po bandzie”. Z mojego pomysłu i mojej potrzeby,
ale przy współudziale kogoś, kto często inaczej niż ja patrzy na literaturę i
kwestie warsztatowe.
Pisze pan w „Po bandzie”, że
tym, co czytelnik ma zapamiętać z powieści jest nie piękny język, ale przede
wszystkim historia. Gdyby miał pan wskazać najważniejsze cechy dobrej,
zapadającej w pamięć opowieści, to jakie by one były?
Jak się pani zapyta kogoś, co mu
się podobało w książce, o której opowiada, to mało kto wspomni język. Bo trzeba
wiedzieć coś o języku, żeby móc go pochwalić lub skrytykować. Zresztą, język to
tylko narzędzie. Tym narzędziem opowiada się historię. I co się zwykle pamięta z opowiedzianej historii? Bohatera, jeśli
nas poruszył swoja determinacją w dążeniu do celu. Miejsce, jeśli jest opisane
plastycznie, z detalami i tak, że praktycznie nie mielibyśmy nic przeciwko, by
się tam znaleźć. Błyskotliwe riposty w dialogach, jeśli autor był błyskotliwy w
dialogach. Intrygi knute przez złych i przez dobrych, jeśli były jakieś intrygi.
Suspens, a więc to napięcie, które nie pozwala odłożyć książki i włączyć nowy
odcinek aktualnie popularnego serialu.
Jest takie piękne powiedzenie,
że każdy człowiek nosi w sobie materiał na jedną powieść. Jak Pan się na nie
zapatruje?
Myślę, że to prawda.
Przynajmniej na jedną powieść każdy ma w sobie materiał. Ale wiele osób ma w
sobie znacznie więcej historii. Trzeba jedynie, by nauczyli się je z siebie
wydobywać, zapisywać i wysyłać w świat.
W naszym społeczeństwie
pokutuje ostatnio powiedzenie, że coraz więcej ludzi pisze, a coraz mniej czyta
książki. To z pewnością przesada, ale jakieś ziarnko prawdy w tym powiedzeniu
na pewno jest. Czym różni się według pana pisarz od kogoś, kto po prostu coś
pisze? Przecież piszą prawie wszyscy! Pamiętniki, opowiadania, wiersze… Kiedy, według pana, osoba, która pisze dla
przyjemności, dla swoich bliskich, staje się pisarzem?
Znam osoby, które nic nie
napisały i czują się wybitnymi pisarzami. Znam też ludzi, którzy mają kilka
książek na koncie i wciąż nie chcą i nie myślą, że są pisarzami. Bardzo to jest
indywidualna sprawa. A o to, że ktoś pisze, zwykle czepiają się zazdrośnicy
zbyt leniwi, by sami coś napisali.
Co definiuje ten „sukces”? Co jest
tu według pana granicą?
Ten który sukces? Pisarski? Cóż, znowu jest to bardzo
indywidualne. Jednemu wystarczy, że go ktoś z rodziny poklepie po ramieniu,
inni mają tysiące czytelników oraz pieniądze ze sprzedaży książek, a i tak czują
się niedopieszczeni i patrzą na wszystko spode łba. Nie ma reguły. Czytelnik
może być przekonany, że autor jest człowiekiem sukcesu i utalentowanym
szczęściarzem, a ten autor może być akurat na granicy samobójstwa z rozpaczy.
Bo ma w sobie takie deficyty uczuć, że żaden sukces tego nie załata. Mnóstwo
takich przypadków zna literatura.
Co według pana sprawia, że
jakiś mało znany pisarz nagle osiąga gigantyczny sukces, a jego książki
zaczynają sprzedawać się w setkach tysięcy egzemplarzy. Świetnie napisana
książka? Promocja i dobrze rozreklamowane nazwisko? A może coś jeszcze?
Wiem, na co warto zwrócić uwagę,
żeby powstał potencjalny bestseller. Ale świadomie używam słowa „potencjalny”,
ponieważ sukces jest bardziej dziełem przypadku niż kalkulacji. Chociaż żyjemy
w czasach, kiedy promocja, zwłaszcza gdy jest naprawdę nachalna, może zdziałać
cuda. Ludzie widzą po raz setny nazwisko, więc łamią się w końcu i kupują
dzieło, po czym czytają i wstrząśnięci pukają się w czoło, przez krótki moment
zastanawiając się, jak do tego doszło, że kupili takiego gniota. Czasem dociera
do nich, że zostali zmanipulowani. Ale częściej odrzucają tę wiedzę, by nie
poczuć się źle. Żeby nie musieli wyzbyć się przyjemnych złudzeń na temat
własnej inteligencji i sprytu.
Mam taką refleksję, że nauka
pisania może trochę zabijać kreatywność. Weźmy sobie takiego młodego, świeżego
twórcę z potencjałem. Ma energię, swój styl i zapał, a tu nagle okazuje się, że
fabuła, żeby była niesamowita musi mieć jakiś schemat, język najlepiej, żeby
był taki, a nie inny, zdania długie, opisy oddziałujące na emocje… I tak dalej
i tak dalej. Oszaleć można! Czy według pana literatura nie potrzebuje trochę
świeżości i wyrwania się ze swoistych ram, o których pisze Pan w „Po bandzie”?
Czy poznanie nut zabija
kreatywność młodzieńca dmuchającego w puzon? Nie zabija. A czy poznanie teorii
malarskich zabija kreatywność dziewczyny chcącej doskonale malować? Nie zabija.
Tak samo z literaturą, pisaniem. Poznanie reguł daje narzędzia i praktycznie
stymuluje kreatywność. Ergo: poznanie warsztatu wydatnie pomaga w pisaniu. Teoria
o tym, że jak będę wiedział, jak coś zrobić dobrze, to tego na pewno nie
zrobię, bo moja kreatywność zostanie zniszczona lub osłabiona, to jakiś żart.
Niebezpieczny, jeśli go rozpowszechniać.
Jeżeli miałby pan takiemu
początkującemu twórcy dać jedną, krótką, ale najważniejszą radę, to jaka ona by
była?
Nie myśl, pisz.
Jakie cechy osobowości powinien
według pana posiadać pisarz? Co wyróżnia takiego człowieka spośród innych?
Pisarz chce pisać i pisze. Tak
jak malarz chce malować, więc maluje. A muzyk chce muzykować, więc muzykuje. Jedyne,
co jest potrzebne, by coś robić, to zacząć to robić. Reszta to mydlenie oczu i
dyrdymały.
Ile według pana pisarz powinien
pisać, żeby się nie „wypisać”? Każdego człowieka prędzej czy później spotyka
wypalenie zawodowe. Czy pisarz powinien pisać codziennie, bez jakichkolwiek
przerw? Poświęcać się temu bez reszty?
Niech każdy pisze, ile dusza
zapragnie. Jak ktoś ma pasję, to się jej poświęca. Tak w tańcu, jak w lepieniu
pierogów.
Jako człowiek związany z
literaturą na pewno dużo pan czyta. Czy dostrzega pan we współczesnej
literaturze jakieś „trendy”? Czy według pana rozwijamy się literacko, czy
raczej cofamy? I czy pokusi się pan na proroctwo odnośnie przyszłości
literatury? Jaka ona będzie?
Ostatnim trendem, który zmusił
duże księgarnie do przearanżowania stoisk, była moda na literaturę erotyczną
lub erotyzującą. Wszystkie te Sylvie Day i inne popłuczyny po „Pięćdziesięciu
twarzach Greya”. Widzę, że to się skończyło i na razie nie ma czegoś kolejnego
na taką skalę. To tak globalnie. Natomiast polskich autorów trzeba w tym
miejscu pochwalić. Bo piszą o tym, co tylko ich interesuje i najwyraźniej w
ogóle ich nie interesuje, jakie są światowe trendy. Ktoś może uznać, że to
głupie, ale fakt faktem, że tacy ludzie, jak Szczerek, Rudnicki, Głowacki, Twardoch,
Bator, Dehnel, Masłowska, Pustowiak, Rejmer, Stasiuk, Tokarczuk, Anderman,
Pilch, Grynberg, Kuczok czy Varga – by wymienić tylko kilka nazwisk – piszą po
prostu swoje. Piszą, co im w duszy gra. Tak samo zresztą jak moi uczniowie i
uczennice: Pałasz, Zaborowska, Ponińska, Kołczewska, Grodzka-Górnik, Stawińska,
Majewski, Man czy Mazalik. Może się to pisanie podobać, można na nie grymasić,
można krytykować ten czy inny tytuł, ale nie można powiedzieć, że ci ludzie są
jakimiś koniunkturalistami, szukającymi pod jaki by się tu nurt podczepić, żeby
być „modnym”. Co jest, uważam, cenne, ponieważ rozmaite –izmy wciąż próbują
uczynić nas częścią tępej biomasy. Tym ważniejsze jest, że pisarze i pisarki
walczą o zachowanie autonomii. Walczą o to, by wciąż móc mówić „ja” i nie dać
się skusić żadnemu „my”. Może nieudolnie walczą, może za dużo w tym przypadkowości
i chaosu, a za mało przemyślanej strategii, ale dobre i to, co jest.
Panie Jakubie, bardzo dziękuję
za czas poświęcony na rozmowę ze mną. Było mi niezmiernie miło móc zadać panu
kilka pytań.
Dziękuję.